wtorek, 17 stycznia 2012

Co ja, wróżka jestem??!


Wchodzę do pracy zjebana jak koń po westernie - cały weekend i poniedziałek jakoś dziwnie przespałam; raz godzinę, raz dwie, raz do rana buszowałam, a to w ciągu dnia kimnęłam chwilę, a to, a tamto, etc... No dobra, w każdym razie przeciskam się między wielkim kwiatem a drzwiami (bo ktoś tak beznadziejnie tego kwiata postawił, że przejść się nie da), żeby wejść do mojej kochanej, jakże wspaniałej i wymarzonej pracy...

Dobra, powiesiłam się w metalowej kuwecie nazywanej szafką, zrobiłam sobie obrzydliwą, mocną, sypaną pażąchę i ruszyłam kolejny dzień udawać, że baaaardzo ciężko pracuję...

Włączyłam komputer - jeśli tak wyniośle można nazwać tą kupę złomu niefortunnie poskładaną w całość - pierwsze co oczywiście sprawdziłam Fejsbuka, bloga i otworzyłam bramkę sms, żeby napisać słodkiego darmowego sms'a do mojej Drugiej Połówki. W między czasie to się stało. Jak zwykle nowe nieproszone okna otwierają się z prędkością powstających w moim pokoju tumanków kurzu z sierści kota i psa razem wziętych (nie wspomnę o 5-ciu gratisowych psach za drzwiami). Taak... Klikam to żeby zamknąć i co widzę? Wróżkę Elwirę! Słodkiego czarnego kociaka oblizującego się świńsko różowiastym jęzorkiem. Foto działa na wyoraźnię. A jakby tak...

Chwilę później w obłokach...
Wstaję rano, myję twarz i zęby, układam włosy, następnie stwierdzam, że i tak beznadziejnie wyglądam i nic ze sobą lepszego nie zrobię, po czym wchodzę na spotkanie z teraźniejszością i przyszłością. Podnoszę rękę aby zapukać w drzwi a one, jakby tchnięto w nie życie, otwierają się zamin moja skóra zetknęła się z ich odłuskowywującą sią farbą. Skrzypią. Przeleciała mnie kostucha (nie, nie było fajnie). Stawiam krok przez próg i wciągam nozdrzami unoszący się swąd przepalonej energii - tzn. jest jej tak dużo i jest tak sztucznie produkowana, że aż śmierdzi. Pewnie ta stara czarownica wsadziła palce w gniazdko, żeby wyglądać na jeszcze bardziej porażoną i podsmaliły jej się końcówki siwych kudłów. No cóż... Wchodzę więc do środka poganiana jakimiś dziwnymi szeptami i szmerami i widzę... młodą dziewczynę! Urodziwą rzekłabym nawet. Kusi słowem, kusi ciałem i urodą... Siadam więc naprzeciwko niej przy okragłym stoliku i patrzę z niedowierzaniem na te karty i szklaną kulę jak w Harry'm Potter'rze (prof. Trelawney taką miała). Czekam. Wzdycha, spogląda na mnie, jęczy, marudzi... Czekam. Gestykuluje, przewraca, odwraca, przekłada... Czekam. Łapie mnie za dłoń, powoli unosi twarz aby na mnie spojrzeć... Czekam? Powie coś czy nie? No mówże dziwko! Wykrztusiła w końcu, że umrę. Ja pierdolę... A co, potrąci mnie samochód na pasach jak bedę wracać? Wychodzę więc od niej lekko sfrustrowana bo właśnie mi powiedziano, że powinnam zacząć się zastanawiać w jaki sposób otoczenie w najbliższym czasie może mnie zgładzić. Patrzę więc na te światła na ulicach, rozglądam się naokoło kiedy wieczorem wracam do domu, zastanawiam się czy przyszywając guzika też mogę się jakoś tragicznie zabić...

Po co to? Wyobraźnia i głupota ludzka nie zna granic. Moja też. W nocy boję się spać, bo jeszcze przyjdzie po mnie Mroczny Clown i zrobi mi kuku... Czasem słyszę skrobanie w okno. To napewno odrąbana ręka czarownicy z "Koraliny"... Taka bajka dla dzieci. Zaczęło mnie dzisiaj poważnie zastanawiać na jakim poziomie zaawansowania w nierzeczywistość jest wyobraźnia moich szefów. Dziś jest wtorek 17-02-2012 (jeszcze żyję - ciekawe w którym kwartale ludzkość się wyczerpie) a ja dostałam mniej niż 1/4 z mojej wypłaty. Inni tak samo dostali po kawałku. Snują się wszyscy jak smrody po gaciach i pytają każdego wkoło "Kiedy kasa? Kiedy kasa?". A co ja kurwa jestem, wróżka? Niech idą do wrożki, dowiedzą się że umrą, faktycznie zatną się otwartym, ostrym wieczkiem od puszki z pasztetem, wykrwawią się na śmierć i będą mieli spokój. Nie byłoby łatwiej?

Nie wiem nawet do czego piję w tym poście. Chciałam chyba przedstawić fenomem tych wszytskich tarocistek i czarownic. Tak mnie jakoś naszło przez tą Elwirę i słodkiego kociaka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz